Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak — mówił do siebie James Starr — za tą ścianą rozciąga się pokład węglowy, którego nasze sondy nie dosięgły. Wielka szkoda, gdyż wszystkie ruchomości kopalni opuszczone i zaniedbane od lat dziesięciu, będą musiały być odnowione zupełnie. Mniejsza o to! Odnaleźliśmy żyłę, która zdawała się być wyczerpaną i tym razem wyeksploatujemy ją do końca.
— No cóż, panie James — zapytał Szymon — co pan myśli o naszem odkryciu? Czym źle zrobił, żem pana trudził? Czy pan żałuje tej ostatniej wizyty złożonej w sztolni Dochart.
— Nie, nie, mój stary towarzyszu! — odrzekł James Starr. — Nie straciliśmy czasu napróżno ale byśmy go niepotrzebnie tracili obecnie tutaj. Wracajmy zaraz do waszego folwarku. Jutro tu powrócimy. Rozsadzimy tę ścianę za pomocą dynamitu. Odkryjemy nową żyłę, dotknąwszy się jej z lekka i rozpoczniemy serję sondowań, a jeżeli pokład okaże się obfity, zbiorę na nowo Towarzystwo nowej Aberfoyle, ku wielkiemu zadowoleniu akcjonarjuszów! We trzy miesiące trzeba, żeby pierwsze warstwy węgla zostały wydobyte z nowego pokładu!
Oto mi rozumna mowa, panie James! — zawołał Szymon Ford. Stara kopalnia odmłodnieje, jak wdowa, która powtórnie za mąż wychodzi! Całe ożywienie dawniejszych czasów