Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/084

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wał i gdy ojca zawiadomił o wypadku, ani stary, ani on, nie mogli sobie zadowolniającej znaleźć odpowiedzi.
— To dziwne — mawiał często Henryk. — Obecność istoty nieznanej w kopalni wydaje się niemożliwą, a jednak trzeba w nią wierzyć. Czyżby kto inny prócz nas chciał się przekonać o istnieniu jakiejś żyły nowej? Albo czy też nie stara się on raczej zniszczyć doszczętnie dawnej kopalni Aberfoyle? Ale w jakimże celu? Dowiem się o tem, choćbym miał życie postradać!
Na dwa tygodnie przed przybyciem inżyniera do sztolni Dochart, Henryk myślał, że jest u celu swych poszukiwań.
Przebiegał stronę południowo-zachodnią kopalni z pochodnią w dłoni.
Naraz zdawało mu się, że jakieś światło zagasło o kilkaset kroków przed nim, w głębI ciemnego komina, który przecinał ostro galerję. Rzucił się pospiesznie w danym kierunku.
Próżne poszukiwania.
Ponieważ Henryk nie nadawał przedmiotom fizycznym znaczenia nadprzyrodzonego, przeto stanowczo się upewnił, że jakaś istota nieznana błądziła po kopalni. Ale pomimo wszelkich poszukiwań, pomimo badania najmniejszych nierówności ścian galerji, nic nie znalazł.