Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I ten, ktoby śmiał wątpić, że dawniejsza Aberfoyle nie zmartwychwstanie jeszcze, naraził by sobie śmiertelnie Szymona Ford. Nigdy nie opuszczała go nadzieja odkrycia nowego pokładu, któryby przywrócił całej kopalni jej dawną wielkość. Jakżeby chętnie chwycił do rąk swoich oskard górnika i staremi spracowanemi dłońmi te skały rozbijał. Chodził więc po ciemnych galerjach, to sam, to z synem swoim, uważając, szukając i wracając co dzień bardziej zmęczonym ale nie zniechęconym do swojego „folwarku“.
Godną towarzyszką Szymona Ford, była Magdalena, wielka i tęga „kobiecina“czyli „goodwife“ podług wyrażenia szkockiego. Magdalena zarówno jak jej mąż nie chciałaby była nigdy opuścić sztolni Dochart. Podzielała pod tym względem wszystkie jego nadzieje i żale. Zachęcała go, popychała naprzód, mówiła z pewną powagą, która zagrzewała starego nadsztygara.
— Aberfoyle śpi tylko, Szymonie — mówiła do niego często. — Ty jeden masz słuszność. To sen tylko, ale nie śmierć, o nie!
Magdalena umiała także obywać się bez świata zewnętrznego i znajdowała całe swoje szczęście w tem życiu we troje na ciemnym „folwarku“.
Do tego to „folwarku“ zdążał James Starr.