Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się pan na mojem ramieniu, i nie obawiaj niczego.
— Bądź spokojnym Henryku!
Obaj przyspieszyli kroku, ale Henryk często odwracał się po za siebie, kierując blask lampki w głębie galerji.
— Czy prędko dojdziemy? — zapytał inżynier.
— Za jakie dziesięć minut.
— Dobrze!
— Ale — szeptał Henryk — to jednak bardzo dziwne. Po raz pierwszy spotyka mnie coś podobnego. Ten kamień właśnie musiał spaść wtedy, gdyśmy przechodzili.
— Ależ Henryku, to tylko przypadek.
— Przypadek! — odrzekł młody człowiek, wstrząsając głową... — Tak... przypadek... zapewne.
Henryk wstrzymał się nagle i nadsłuchiwać zaczął.
— Cóż tam Henryku? — zapytał inżynier.
— Zdawało mi się, że ktoś za nami idzie — odparł młody górnik, nadsłuchując uważnie, a potem dodał:
— Nie omyliłem się. Oprzyj się pan na mojem ramieniu panie Starr, tak, jak na lasce.
— Tęga podpora z ciebie, mój Henryku — rzekł James.