Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Któż to jest ten Jakób Ryan, który śpiewa tak pięknie? — zapytał James Starr.
— Dawniejszy towarzysz kopalni — odrzekł Henryk.
I nachylając się, zawołał:
— Hola! Jakóbie!
— To ty Henryku? — brzmiała odpowiedź. — Czekaj, zaraz przyjdę.
I zaczął śpiewać na nowo.
Za chwilę, chłopiec dwudziestopięcioletni, o wesołej twarzy, uśmiechniętych oczach, ustach rumianych, włosach jasno blond, zjawił się na tle jasnem rzuconem przez latarnię i wskoczył na przystanek piętnastej drabiny.
Chwycił silnie rękę, którą mu Henryk podał i wstrząsnął nią przyjaźnie.
— Dzięki niebu, że cię spotykam! — zawołał — ale widocznie święty Mungo mnie proteguje! Gdybym był wiedział, że dzisiaj wracasz na ziemię, nie byłbym się zapuszczał do tej otchłani.
— Pan James Starr — wyrzekł Henryk, obracając lampkę w stronę inżyniera, który dotąd pozostawał w cieniu.
— Pan Starr! — zawołał Jakób Ryan. — Ach panie inżynierze, nie byłbym pana poznał, odkąd wyszedłem z kopalni, oczy moje odwykły