Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co Bóg da, to będzie! — odrzekł sierżant spokojnie.
O godzinie 4-ej weszli do domostwa i zastali swych towarzyszy przy robocie. Na drugi dzień, 3 września, śnieg pokrył ziemię, temperatura obniżyła się o kilka stopni, zbliżała się zima.

Nazajutrz Paulina Barnett wraz z Magdaleną wyruszyły za dom, aby zobaczyć zmiany, jakie zaszły wskutek huraganu.
Nie prosiły o żadnego z żołnierzy dla bezpieczeństwa, gdyż nie było się czego obawiać.
Niedźwiedzi nie było na wyspie, opuściły ją widocznie podczas pamiętnego trzęsienia ziemi, a innego niebezpieczeństwa nie było.
Obie kobiety, nie mówiąc nikomu, że wychodzą, wyszły o godzinie ósmej rano, uzbrojone tylko w nóż i łopatę do odkopywania śniegu i skierowały się na zachód.
Paulina Barnett mogła doskonale przyjrzeć się przeróżnym zwierzętom, których futra zapełniłyby olbrzymie składy. Ale nie zabijano, bo i po co? Sami, błądzący na wyspie, nie mogli myśleć, że kiedyś na tym lodowcu dopłynąć zdołają do Zjednoczenia.
Te bezbronne zwierzęta, jakby rozumiejąc, że nikt na nie polować nie myśli, podchodziły do ogrodzenia domu i coraz bardziej oswajały się z ludźmi.
Pewnie instynkt im mówił, że są one takimi samymi więźniami na wyspie, jak i ludzie i jednaki los je czeka.
O godzinie 9-ej obie kobiety przebyły cztery mile, zauważywszy ze zdziwieniem, że im dalej były od mieszkalnego domu, tem mniej było zwierząt.