Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
Rozdział XI.

Dnia 2-go grudnia zimno było straszliwe, para wilgotna i przenikliwa unosiła się w powietrzu, zamrażając podmuchem swym wszystko na drodze spotkane.
Dostrzeżono na zamarzłym śniegu mnóstwo śladów niedźwiedzi i lisów, i założono nad głębokiemi jamami sidła.

Razu pewnego jeden z myśliwych kolonji, zwiedzając miejsca, na których ustawione były pułapki, nachyliwszy się nad jedną z nich, posłyszał ryk przeciągły i pomruk.
— To nie głos renifera, — odezwał się do towarzyszącego mu myśliwego, — to pomruk niedźwiedzia! Ale nie stracimy na tem zupełnie. Czy befsztyk z renifera, czy z niedźwiedzia — to jedno, a skóra piękniejsza niż tamtego.
Dwaj myśliwi mieli z sobą strzelby, wystrzelili wgłąb jamy i uśmiercili prześlicznego białego niedźwiedzia.
Najtrudniejszą sprawą było wyciągnięcie go z jamy. Musiano wezwać jeszcze kilku z kolonji, i wtedy to po wyciągnięciu olbrzyma, ujrzano okaz najpiękniejszego gatunku, tego rodzaju zwierząt podbiegunowych. Futro było przedziwnej białości, bez żadnej ciemnej bodaj plamki, puszyste i niezwykłej piękności.
Zdarto skórę ze zwierza, a najlepsze części jadalne dano do kuchni.