Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się pokonać, ale gdy całemi stadami włóczą się, grożą niebezpieczeństwem.
To też nasi podróżni, zawsze wychodzili uzbrojeni, aby w razie napaści mieć się czem obronić.
Niedźwiedzie również zbliżały się do domostwa i nie było dnia, żeby nie dawano sygnału, że są już niedaleko od podróżników.
W nocy zbliżały się do muru. Kilka z nich zostało ranionych tuż pod domem i uciekło, zostawiając krople krwi na śniegu.
Ale od 10 października ani jeden z tych drapieżców nie był zabity. Umiały zawsze umknąć w porę. W pierwszych dniach listopada wiatr zerwał się straszliwy i śnieg upadł obficie, pokrywając ziemię na dużą wysokość.
Trzeba było robić teraz ścieżkę do stajni i śpiżarni, przejść bowiem było niepodobieństwem. Mieszkańcy składnicy futer musieli teraz nosić łyżwy, na których sunęli z niezwykłą szybkością. Paulina Barnett nosiła też łyżwy i mogła rywalizować w szybkości ze swymi towarzyszami.
14-go października mróz ścisnął okrutny i wyjść było trudno, groziło bowiem zmarznięciem.
Wszelkie więc prace ustały, tembardziej, że dzień trwał kilka godzin zaledwie.
Zastawiono teraz w kilkudziesięciu miejscach sidła na zwierzęta i ptaki, które jeszcze nie odleciały i siedziano przeważnie w domu.
12-go listopada kolonji przybył nowy członek. Pani Mac Nap, jedna z podróżnych powiła syna zdrowego i dobrze zbudowanego, z którego ojciec był niezmiennie dumny.