Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wtem olbrzymia fala uderzyła o łódź i okryła ją całą.
Łódź uniosła się na chwilę, fala wyszarpała ławki, rzuciła podróżnych na dno ich chwiejnej barki i zakryła przed nimi horyzont.
Straszna noc, nieprzenikniona, zasłoniła im wzrok, czuli, że to ich ostatnia godzina.
Jak długo to było, nie wiedzieli. Zrozumieli tylko, że przód łodzi zerwany, że są na deskach.
— Toniemy! — zawołał porucznik.
W rzeczywistości łódź, a raczej kawałek tylko łodzi zanurzył się w wodzie pod ich ciężarem.
— Pani! Pani! — krzyknął porucznik, — schodzę z łodzi, będę płynął obok pani, to wyratuję ją! We dwoje na tej wątłej desce zginiemy!
— Nigdy! — zawołała Paulina Barnett — ja wyjdę z łodzi, niech ginę! Pan potrzebniejszy!
— Byłbym podły! — krzyknął Hobson, — nigdy!
Tymczasem nowy bałwan wpadł na łódź i przykrył ją całą.
Porucznik porwał wpół swą towarzyszkę i starając się utrzymać jej głowę nad wodą, płynął ze swym ciężarem.
Czuł jednak, że sił mu na długo nie starczy i że zginą oboje.
Naraz usłyszał jakieś przeciągłe gwizdania. Nie były to głosy ptaków — ludzie szli im na ratunek.
Któżto mógł być, co pędził w rozhukane fale, aby ratować?...
Ostatkiem sił porucznik wydał okrzyk i zakrył go okropny pienisty bałwan. Trzej Eskimosi, płynąc w swo-