Strona:Juliusz Verne - Wyspa błądząca.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To morze, pod stopami jeszcze trzeszczące, nie zbyt głęboko zamarzłe, ta ciemność bezkresna, ten księżyc blady, prawie niewidoczny — wszystko to przerażało, tak do tej pory odważną kobietę.
Przed oczami jej stawała karawana ludzi, po śniegu i lodzie brodzących, padających nieraz w cieniach nocy od uderzenia lodowca, błądzących, zziębniętych.
Ale Paulina Barnett chciała nabrać odwagi, chciała przyzwyczaić wzrok do widoków podobnych, wzmocnić ducha, odpędzić trwogę.

Patrzała, myśląc o podróży w ciemną przestrzeń i chwilami krzyk przerażenia wydzierał się z jej piersi, a ręka ściskała konwulsyjnie dłoń Hobsona, jakby tam szukając ratunku.
Pewnego razu, stojąc z porucznikiem zdala poza domem, pokazała mu jakiś przedmiot olbrzymi, poruszający się o sto kroków od nich w ciemnościach.
Było to zwierzę olśniewającej białości, postaci olbrzymiej, wysokości conajmniej pięćdziesięciu stóp.
Szedł powoli na lodzie, przeskakując z jednego kawałka na drugi skokiem zręcznym, poruszając łapami, które byłyby w stanie objąć dziesięć ogromnych dębów odrazu.
Zdawał się szukać wyjścia z tej wyspy przeklętej, uciec z niej i nie wracać.
Lód łamał się pod jego ciężarem, ale zwierzę nie zaprzestawało poszukiwań.
Szedł tak z ćwierć mili i tą samą drogą, którą przyszedł, powrócił.
Właśnie przechodził koło Hobsona, który złapał za fuzję i wycelował.