Strona:Juliusz Verne - Walka Północy z Południem 02.pdf/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Texar i Squambo spali. Nawet psy, ukrywszy się w jakichś zaroślach, przestały krążyć dokoła chaty. Należało skorzystać z tej chwili.
Podczas kiedy Dy spoczywała spokojnie na łożu z traw, Zerma zaczęła ostrożnie wyciągać słomę i trzcinę z bocznej ściany wigwamu.
Po upływie godziny, otwór nie był jeszcze dosyć duży, ażeby mogły przez niego przejść, zamierzała więc rozszerzać go dalej, gdy wtem jakiś hałas przerwał jej robotę.
Hałas ten przychodził z zewnątrz. Było to szczekanie ogarów, dających znak o jakimś ruchu na wybrzeżu. Texar i Squambo, nagle rozbudzeni, spiesznie wyszli ze swej izby.
Wtedy dały się słyszeć głosy. Widocznie, gromada ludzi przybyła na brzeg kanału. Zerma musiała się zrzec ucieczki, niemożliwej w owej chwili.
Niebawem, pomimo odgłosów wiatru, można było rozpoznać odgłosy kilkudziesięciu osób.
Zerma, natężywszy ucho, słuchała. Co się to stało? Czy Opatrzność zmiłowała się nad nią? Czy zesłała jej pomoc, na którą nie mogła już liczyć?
Nie zrozumiała to. Alboż by nie było walki pomiędzy przybyszami i ludźmi Texara, czyby nie było ataku podczas przepływania kanału, czy nie dałyby się słyszeć krzyki z obu stron i wystrzały z broni palnej? Tymczasem tego wszystkiego nie było miejsca. Musiał to być raczej posiłek dla wyspy Carneval.