Strona:Juliusz Verne - Walka Północy z Południem 01.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tej wysepki, to prawdopodobnie nie wysiadał na nią wcale.
Ta wycieczka była więc bezowocną, tak samo, jak tyle innych. Trzeba było powrócić do plantacyi z tem przekonaniem, że raz jeszcze weszło się na fałszywy trop.
Tegoż wieczora James Burbank, Walter Stannard i Edward Carrol siedząc w halli, rozmawiali o swych daremnych poszukiwaniach; około 9-ej miss Alicya pozostawiwszy w pokoju panią Burbankową na wpół drzemiącą, przyłączyła się do tej gromadki, aby się dowiedzieć o skutku ostatnich poszukiwań.
Zanosiło się na dosyć ciemną noc; księżyc w pierwszej kwadrze, schował się za widnokręgiem, głęboka cisza ogarniała Castle-House, plantacyą i całe łożysko rzeki. Garstka murzynów, pomieszczona w oficynach, zaczynała usypiać, kiedy naraz przerwały ciszę dalekie wrzaski i wystrzały ogni sztucznych, dochodzących z Jacksonville, gdzie hałaśliwie obchodzono powodzenie Południowców.
Echo tej wrzawy odbijające się w halli, odnawiało boleść w rodzinie Burbanków.
— Trzeba się dowiedzieć co się dzieje. Czy federaliści nie zrzekli się czasem zamysłów swoich co do Florydy, — powiedział Edward Carrol.
— Masz racyą, — odrzekł Stannard. Niepodobna żyć w takiej niepewności!
— Dobrze, — nie dalej jak jutro, pojadę do Fernandiny... i dowiem się tam...