Strona:Juliusz Verne - Walka Północy z Południem 01.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pospólstwa Jacksonvillskiego, byli na nie stanowczo zdecydowani. Ale według pana Perry, który bardziej niż kiedykolwiek upierał się przy idejach, sprzyjających niewolnictwu, te piękne uczucia nie mogły być trwałe. Natura, myślał on, musi, prędzej czy później, upomnieć się o swoje prawa. Zaledwie ci nowi wyzwoleńcy zaznają niezależności, sami powrócą do niewoli; zejdą napowrót na wyznaczony im przez przyrodę szczebel drabiny stworzeń, pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem.
Tak rozmyślając, spotkał się on z owym pyszałkiem, Pygmalionem, który jeszcze głupsze miny strojąc, niż poprzedniego dnia, chodził z głową zadartą do góry i z rękami założonemi w tył. Widać było, że został wolnym człowiekiem i że już więcej pracować nie będzie.
— Dzień dobry, panie Perry; rzekł on dumnie.
— Co ty tu robisz, próżniaku?
— Przechadzam się. Alboż nie mogę próżnować, kiedy już nie jestem nędznym niewolnikiem i kiedy mam w kieszeni akt wyzwolenia!
— Któż cię będzie odtąd żywił, mój Pygu?
— Ja sam, panie Perry.
— W jaki sposób?
— Jedząc.
— Ale kto ci będzie dawał jeść?
— Mój pan.
— Twój pan!... Czyś zapomniał, głupcze, że teraz nie masz pana?