Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 90 —

Nie był to więc strumień, ale ważniejsza jakaś rzeka, której bieg zdawał się dość bystrym.

Trzeba było cierpliwie czekać rana, aby się dokładnie rozpatrzeć w okolicy. Teraz najważniejszą rzeczą było znaleźć odpowiednie miejsce na nocleg. Kamis wyszukał wystającą skałę, która tworzyła grotę nad wybrzeżem, gdzie wszyscy podróżujący pomieścić się mogli.
Posilili się resztką pieczonej, zimnej zwierzyny, która im została z obiadu, nie chcieli bowiem rozpalać ognia, aby blaskiem jego nie przynęcić jakich dzikich zwierząt; krokodyli i hipopotamów nie brakuje w wodach Afryki; może więc znajdowały się i tutaj, lepiej zatym było nie zapalać ognia.
Płomienie byłyby odpędzały mustyki, lecz z dwojga złego lepiej było znosić te owady, niż sąsiedztwo aligatorów.
Pierwszy czuwał Jan Cort, podczas gdy inni spali, nie zwracając uwagi na brzęczenie mustyków. Jan, przez cały czas swej warty przed otworem groty, nie dostrzegł nic podejrzanego, tylko o uszy jego odbił się kilkakrotnie tajemniczy dźwięk jakiś, wielce podobny do głosu ludzkiego, wyrażającego tęsknotę i żal.
Wyraz, który usłyszał brzmiał „ngora”, co w języku czarnych znaczy „matka”.