Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 71 —

Dotychczas nasi podróżni od tych czwororękich zwierząt nie doznawali nic złego. Zapewne byli oni pierwszemi ludźmi, którzy zapuścili się w ten las pierwotny. To też małpy okazywały więcej ciekawości niż gniewu. W okolicach Kongo i Kamerunu byłoby zupełnie inaczej; tam człowiek przebywa już oddawna i małpy oswoiły się już z jego widokiem.
Podróżni nasi odpoczęli raz w południe, a drugi raz o szóstej nad wieczorem. Pochód chwilami mieli niezmiernie utrudniony z powodu gęstwiny, którą tworzyły pnącze. Przecinać je i rozrywać było ciężką pracą. Na szczęście często spotykali ścieżki wydeptane przez bawoły i wpośród drzew spostrzegali nawet te zwierzęta, które zawsze groźne są dla człowieka. Polując na nie, trzeba strzelać zblizka i celować między oczy, tak, aby strzał był śmiertelny.
Lecz bawoły trzymały się w oddaleniu, przytym podróżni mieli poddostatkiem mięsa z antylop, a pragnęli zaoszczędzić nabojów i postanowili ani jednego strzału nie zmarnować napróżno.
Kamis obrał na wieczorny spoczynek małą polankę.
W miejscu, gdzie zasiedli, wznosiło się drzewo, wysokie na sto pięćdziesiąt stóp i górujące nad innemi.
Na wysokości sześciu metrów po nad ziemią rozrzucały się duże, szaro-zielone liście i kwiaty, osypane białawym puchem, który spadał jak śnieg dokoła pnia. Było to drzewo bawełniane,