Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 46 —

strzegli, jaka scena rozgrywała się o sto kroków od wzgórza.
Woły, które uciekły z obozowiska, zaczęły pędzić w stronę lasu, ale ponieważ bieg ich był o wiele powolniejszy, słonie cwałujące na przodzie wkrótce się z niemi zrównały. Zawrzała walka. Woły broniły się kopytami i rogami, lecz wkrótce padły. Z całego zaprzęgu pozostał tylko jeden wół, który schronił się pod drzewo poblizkie.
Za nim podążyły słonie i w kilka chwil z biednego wołu pozostała tylko krwawa, bezkształtna masa, którą rozjuszone zwierzęta rozrywały stalowemi kopytami. Słonie dokoła otaczały wzgórze. Teraz nie można się było łudzić nadzieją, że zwrócą się w inną stronę.
Wóz także przewróciły i zdruzgotały.
Urdaks klął zawzięcie, ale to nie odstraszało zwierząt, nie ulękły się one nawet wystrzału, którym powitał Kamis słonia, czepiającego się trąbą drzewa. Kula ześliznęła się po skórze olbrzymiego zwierzęcia, nie uczyniwszy mu szkody. Obliczywszy nawet, że każda kula położyłaby trupem jedno zwierzę, możnaby przypuszczać, że się część tych zwierząt wystrzela. Ale jeśli nie każda trafi? A nietrudno napotkać na równinach Afryki południowej stada słoni liczące do tysiąca sztuk i więcej.
Jakimże sposobem marzyć o ocaleniu?
— Fatalne położenie! — rzekł Jan Cort.
— Okropne! — dorzucił Maks Huber.