Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 38 —

Maks Huber i Kamis połączyli się z Janem Cort i Urdaksem, którzy czekali na nich o pięćdziesiąt kroków przed wzgórzem.
— To stado słoni pędzi w tę stronę! — zawołał Kamis.
— Tak — odpowiedział Urdaks — za kwandrans będą tutaj.
— Uciekajmy do lasu — rzekł Jan Cort.
— Las ich nie powstrzyma w biegu — zrobił uwagę Kamis.
— A krajowcy? — zapytał Cort.
— Nie mogliśmy ich dostrzec — odpowiedział Maks Huber.
— Jednakże oni pewno nie wyszli z lasu?
— Z pewnością, że nie!
W dali, może o pół mili, widać było falujące cienie, poruszające się na przestrzeni stu sążni. Przedstawiało się to jak olbrzymi bałwan morski, przerzucający z hukiem swe spienione wody. Odgłos ciężkiego stąpania szedł po uginającym się gruncie i odbijał się drżeniem pod stopami naszych podróżnych. Ryki i gwizdania stawały się coraz przeraźliwsze; syczące oddechy i dźwięki, podobne do uderzeń w drewniane kotły, wrzawą napełniały powietrze.
Ci, którzy podróżowali po Afryce środkowej, porównywają tę wrzawę z hałasem, jaki czyni pułk artylerji, pędzący na pole bitwy, przy przenikliwym głosie trąb.
Można sobie wyobrazić przestrach naszej karawany, której groziło zmiażdżenie przez słonie!