Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 207 —

— Starajmy się dostać do schodów i uciekajmy — mówił z pośpiechem Kamis.
— Dobrze — odparł Maks, — ale doktór? Nie możemy go przecież tu pozostawić... Naszym obowiązkiem jest oswobodzić go.
— Masz słuszność — potwierdził Jan, — ale jeśli ten nieszczęśliwy człowiek stawi nam opór?
— Spróbujmy — rzekł Maks i wszyscy uchwycili doktora za ręce.
Ale doktór odepchnął ich wszystkich i rzucił się na posłanie.
— Doktorze Johansen! — zawołał Jan.
Mselo-Tala-Tala nie ruszył się.
— Napróżno go wołamy — rzekł Maks, — on nas nie rozumie, zamienił się W małpę, niechże więc panuje nad tym małpim pokoleniem.
Wysunęli się z chaty, lecz w tejże chwili doktór Johansen zaczął straszliwie krzyczeć. Za kilka chwil mógł przybiec Raggi z wojownikami, — należało się śpieszyć. Biada naszym podróżnym, gdyby ich spotkano w chacie Mselo-Tala-Tala. Zaczęli też uciekać, ile im tylko sił starczyło.
Na szczęście, krzyki szaleńca nie zwabiły nikogo. Plac i uliczki pozostały puste. Ale trudno się było kierować w tym labiryncie po ciemku. Nagle postać Wagddisa zagrodziła im drogę.
Byli to Li-Mai z ojcem. Mały dostrzegł ich, gdy się skradali do chaty Mselo-Tala-Tala i uprzedził o tym ojca. Ten mniemał, że podróżnym naszym grozi jakieś niebezpieczeństwo, lecz wpręd-