Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 205 —

Jan, Maks i jego towarzysze szli ostrożnie w ciemności i ze zdumieniem przekonali się, że chaty i placyk były puste; mieszkańcy wioski spali widać pod osłoną gałęzi drzew. Światło błyskało tylko w oknie chaty królewskiej.
— Niema straży — szepnął Cort.
W istocie nie było nikogo ani przed, ani w pobliżu chaty. Czołgając się na czworakach, Langa dostał się do drzwi, które, dość było popchnąć, aby się dostać do wewnątrz. Jan, Maks i Kamis złączyli się z Langą; nadsłuchiwali bacznie, gotowi do ucieczki. Ale głęboka cisza panowała dokoła.
Huber pierwszy przestąpił próg chaty, za nim weszli towarzysze i zamknęli drzwi za sobą.
Dwa pokoje stanowiły cały apartament królewski: pierwszy pokój był pusty i ciemny. Kamis zajrzał przez drzwi do drugiego oświetlonego pokoju. Doktór Johansen wpół leżał na sofie.
Sofa musiała pochodzić też z chaty doktora.
— Wejdźmy — rzekł Huber.
Usłyszawszy szelest, doktór Johansen odwrócił głowę i uniósł się trochę z siedzenia. Wydawał się, jakby zbudzony ze snu. Widok obcych ludzi nie wywarł na nim żadnego wrażenia.
— Doktorze Johansen, ja i moi towarzysze składamy hołd waszej królewskiej mości — rzekł po niemiecku Cort.
Doktór nic nie odpowiedział... czyżby nie zrozumiał?... Lub może zapomniał swego rodowitego języka przez trzy lata swego pobytu w Ngala.