Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 194 —

Li-Mai skinął głową twierdząco, lecz starał się wyrazić, że to nastąpi później.
— Mniejsza o to, czy władca ukaże się wcześniej czy później — mruknął Huber, — idzie nam głównie o to, abyśmy raz zobaczyli jego dostojne oblicze.
— Przypatrujmy się tymczasem temu ciekawemu widowisku — dodał Cort.
Środek placu był pusty, niezarośnięty drzewami. Tłum zalegał plac całkowicie, czekając na zjawienie się monarchy.
— Ciekawy jestem, czy oni z wielkim szacunkiem powitają swego władcę — rzekł Cort. — Ale w każdym razie to nie jest uczucie religijne, bo przecież ich monarcha jest także człowiekiem.
— Ale może wyrobionym z kamienia, lub drzewa — odpowiedział Huber, — to jest takim samym bałwanem, jaki czczą mieszkańcy Polinezji.
— W takim razie, mój kochany Maksie, nie ulegałoby wątpliwości, że mieszkańcy Ngala należą do rodzaju ludzkiego, tak, jak i mieszkańcy Polinezji.
— Hm, czy tych dzikusów można nazwać ludźmi? — mruknął Huber.
— Bezwątpienia mój Maksie, wszakże oni czczą swoje bóstwa.
Dzięki rodzinie Li-Mai, Huber, Cort i Langa stanęli tak, że mogli widzieć wszystko.
Tłum pozostawił środek placu wolny i młodzież obojej płci zaczęła tańczyć. Starsi zaś po-