Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 192 —

dodał Cort. — Może oni czczą jakiego bożka? W każdym razie spodziewajmy się czegoś ciekawego!
Jeszcze nie dokończył tych słów, gdy Li-Mai rzekł:
— Mselo-Tala-Tala.
— Władca w okularach — dodał Maks Huber.
I wyszedł przed chatę mniemając, że ujrzy władcę Wagddisów. Ale zawiódł się; mimo to jednak ruch, jaki panował w wiosce Ngala, zapowiadał coś niezwykłego. Ze wszystkich stron napływał tłum strojny i rozradowany. Jedni przechadzali się z powagą, drudzy ujmowali się za ręce, tworząc jakby koła taneczne, inni przeskakiwali z gałęzi na gałąź, jak małpy.
— Co to może być takiego? — pytał Cort.
— Zobaczymy — odpowiadał Huber. Mselo-Tala-Tala? — dodawał zwracając się do Li-Mai.
— Mselo-Tala-Tala — odpowiadał chłopiec, krzyżując ręce na piersiach i pochylając głowę.
— Chyba już dziś ukaże nam się władca Wagddisów w całej potędze swego majestatu — mówił Cort.
— Ale my nie możemy przywdziać szat godowych — dodał Huber, — bo mamy tylko to jedno ubranie myśliwskie i do tego porządnie już zniszczone.
Wyszli więc za rodziną Li-Mai przed chatę.
Kamis pozostał w chacie i zajął się uporządkowaniem sprzętów, wyczyszczeniem broni i przygotowaniem posiłku. Cort i Huber szli przez