Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 191 —

Jednak porozumienie się z Wagddisami było zawsze trudne; Cort uchwycił wprawdzie znaczenie kilku wyrazów, ale nie rozumiał ich dokładnie. Co go najbardziej zadziwiało w tym narzeczu, to niektóre wyrazy niemieckie, jakie Wagddisowie bardzo źle wymawiali. Ale skąd oni mogli spotkać się z Niemcami? Zatym Amerykanin i Francuz nie byliby tu pierwszemi ludźmi zabłąkanemi ze świata cywilizowanego.
Podróżni nasi pragnęli gorąco dostać się przed oblicze Mselo-Tala-Tala, mniemając, że od niego dowiedzą się coś pewniejszego o swoim losie. Ale oprócz tego, że rodzina Li-Mai pochylała z poszanowaniem głowy wymawiając imię swego władcy, nic więcej nie mogli się dowiedzieć. Gdy przechadzając się po wiosce, doszli do chaty władcy, Li-Mai odciągał ich gwałtownie, dając im do zrozumienia, że zbliżać się do mieszkania Mselo-Tala-Tala niewolno.
Otóż tego kwietniowego popołudnia, rodzice Li-Mai i on przyszli do Kamisa i jego towarzyszów. Wszyscy byli wystrojeni w najpiękniejsze szaty! Ojciec miał na głowie przepaskę ozdobioną piórami, a na ramionach płaszcz z kory drzewnej. Matka miała tiunikę z tkaniny wyrobu miejscowego, we włosach zielone liście, a na szyi paciorki szklane. Dziecię opasane było na biodrach pasem różnokolorowym.
— Co znaczy ten strój? — zawołali prawie jednocześnie, spoglądając na siebie ze zdumieniem.
— Pewno jest dziś u nich jakieś święto —