ale my umieramy z głodu. Możebyś mógł przynieść nam co do zjedzenia, jeżeli masz tu jakie wpływy.
Langa wyszedł i powrócił wkrótce, niosąc duży kawał pieczonego, bawolego mięsa, kilka sztuk owoców z akacji zwanej „adansonia“, której owoce zowią chlebem małpim, świeże banany i w tykwie czystą wodę, zaprawną mlecznym sokiem luteksu, wydzielającego się z liany gumowej, należącej do rodzaju „landolphia africa“.
Naturalnie, że wszyscy trzej z wielkim apetytem zabrali się do jedzenia, gdyż byli bardzo głodni. Posiliwszy się, Cort zapytał Langa, czy plemię Wagddisów jest liczne.
— O, jest tu ich, jest! — odpowiedział Langa.
— Czy tylu, jak w wioskach Bornu lub Bagirmi?
— Mniej więcej.
— Czy oni nigdy nie schodzą z tej swojej napowietrznej siedziby?
— Owszem, schodzą, aby polować, lub zbierać korzonki i owoce, albo też czerpać wodę.
— I oni mają swoją mowę?
— Tak, ale ja ich nie rozumiem, tylko niektóre wyrazy pojmuję, szczególniej te, które wymawia Li-Mai.
— A rodzice tego małego Li-Mai?
— Są dla mnie bardzo dobrzy; od nich to właśnie przyniosłem dla was pożywienie.
— Trzeba im za to podziękować jaknajprędzej, aby i nadal byli tak chojni — rzekł Maks.
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/174
Wygląd
Ta strona została skorygowana.
— 174 —