Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 163 —

a las w dalszym ciągu stanowił nieprzebytą gęstwinę: pnie drzew cisnęły się jedne na drugie, krzaki i pnącze oplątywały je od dołu tak, że podróżni nasi szli jak gdyby w zielonym tunelu. W kilku miejscach ukazywały się inne ścieżki i krzyżowały się w rozmaitych kierunkach, tak, że gdyby nie ów tajemniczy przewodnik, Kamis byłby w prawdziwym kłopocie, którą ścieżkę wybrać.
Zwierząt nie napotykali, zatym i broń, choćby ją mieli, na nicby im się nie przydała. Z trwogą też myśleli o wyczerpującym się zapasie bawolego mięsa. Zaledwie mogło im wystarczyć na obiad i na wieczerzę. Jeżeli więc nazajutrz nie dostaną się do miejsca przeznaczenia, czyli do celu tej dziwacznej podróży, grozić im może prawdziwy głód.
Nad wieczorem światło znów zagasło i noc przeszła spokojnie. Nazajutrz Cort obudził się pierwszy i rozbudził natychmiast swoich towarzyszy, wołając:
— Ktoś tu był, gdyśmy spali!
Rzeczywiście, palił się niewielki ogień; rozżarzone węgle tworzyły ognisko, a na nizkiej gałęzi drzewa akacjowego, tuż ponad strumieniem, wisiał kawał antylopy. Wszystko to wyglądało dziwnie i tajemniczo, ale żaden z nich nie zastanawiał się nad zdarzeniami i przyjmował je takiemi, jakiemi się przedstawiały. Nie pytali się już wzajemnie, kim był ów tajemniczy przewodnik, ten gienjusz wielkiego lasu, za którego śladem postępowali.