Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 160 —

chodnię? Czy należało obawiać się napaści, czy też była to pomoc?
Kamis i jego towarzysze wahali się, czy iść dalej, czy czekać. Upłynęło kilka minut, pochodnia nie poruszała się. Światła tego nie można było uważać za błędny ognik.
— Co czynić? — zapytał Cort.
— Iść w tę stronę — poradził Huber.
— Chodźmy więc — rzekł Kamis i postąpił naprzód, zagłębiając się w otwór wśród gęstwiny. Pochodnia natychmiast zaczęła się oddalać. Czyżby krajowiec, który ją niósł, spostrzegł, że nasi podróżni poruszyli się z miejsca? Czyżby on im chciał przyświecać wśród tych ciemności i doprowadzić do rzeki Johansen lub do jakiejkolwiek innej, wpadającej, do Ubangi?
Trzeba więc było iść za tym światłem i starać się odnaleźć kierunek południowo-zachodni.
— Chodźmy — zgodził się Cort.
Zaczęli iść wązką ścieżką, wydeptaną najwyraźniej przez ludzi i zwierzęta, pnącze były tu pozrywane, krzaki połamane, trawy i mchy podeptane.
Wśród gęstwiny leśnej spostrzegali drzewa bardzo rzadkie i osobliwe, jako to: gura crepitans, którego owoce pękają z szelestem; ojczyzną tego drzewa jest Ameryka, należy ono do rodziny euforbji, pod korą jego znajduje się płyn mleczny, a orzechy pękają z hałasem i daleko rozrzucają ziarna. Dalej było drzewo tsofar czyli gwiżdżące, dlatego że wiatr szumi silnie, przebie-