Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 159 —

cona cisza panowała dokoła; nie słychać tu było ani lotu, ani śpiewu ptaków. Czasem tylko zaszeleściła sucha gałęź, która lekko spadała na posłanie z puszystych mchów, zaścielających grubo warstwę ziemi. Niekiedy słychać było ostre gwizdanie i szelest pomiędzy suchemi liśćmi: były to małe węże, długie na pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt centymetrów, na szczęście bynajmniej nie jadowite. Tylko owady uwijały się z brzękiem i kłuły niemiłosiernie naszych podróżnych.
Kamis owinął w liście resztę mięsa i skierował się ku przejściu, które widać było pomiędzy pnączami. Tymczasem Huber donośnym głosem zaczął wołać:
— Langa!.. Langa!
Lecz żaden głos nie odpowiedział na to wołanie.
— Chodźmy! — rzekł Kamis i postąpił kilka kroków naprzód, lecz doszedszy do ścieżki, zatrzymał się nagle.
— Widzę światło!
Maks i Jan posunęli się żywo za nim.
— Krajowcy? — zapytał jeden.
— Poczekajmy — radził drugi.
Światło, a była nim zapewne zapalona pochodnia, ukazywało się na ścieżce o jakie kilkaset kroków przed niemi i rozjaśniało niepewnym blaskiem ciemności leśne, odbijając się wyraźnie na gałęziach drzew.
Dokąd kierowali się ci lub ten, kto niósł po-