Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 155 —

go szczerze... Życie płynęłoby mu szczęśliwie... Wyrwaliśmy go z rąk tych szkaradnych Denkasów... A teraz?... Biedne dziecko!..
Obydwaj przyjaciele nie wahaliby się narazić swego życia dla ocalenia Langa... Ale oni sami o mało co nie utonęli i nie wiedzieli, komu zawdzięczać mieli swoje ocalenie.
O małej istotce, która zginęła razem z Langą, nie myśleli wcale; tyle innych ważnych kwestji mieli do rozwiązania.
— Gdy usiłuję sobie przypomnieć, jak to było — mówił dalej Cort — zgoła nic nie wiem, co nastąpiło potym, gdy tratwa uderzyła o skały... Na chwilę przedtym, zdaje mi się, widziałem, jak Kamis, stojąc, ciskał broń i sprzęty na skały...
— Tak — potwierdził Kamis — rzuciłem je dosyć szczęśliwie, gdyż te przedmioty nie wpadły do wody. Następnie...
— Następnie — przerwał Huber — w chwili, gdy staczaliśmy się w fale wodne, zdawało mi się, że dostrzegłem na lewym wybrzeżu ludzi...
— Tak, tak, masz słuszność — rzekł z żywością Cort. — Byli to krajowcy, którzy gestykulowali, krzyczeli i biegli ku skałom.
— Widzieliście krajowców? — zapytał Kamis.
— Było ich tam ze dwunastu — odpowiedział Maks — im to zapewne zawdzięczamy nasze ocalenie... Oni bezwątpienia wydobyli nas z nurtów rzeki...
— I przenieśli tutaj, zanim odzyskaliśmy przytomność — dodał Cort. — Oni to położyli również