Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 146 —

Langa, z natury bardzo ciekawy, nie wychodził dziś z pod osłony liści bananowych, a to z tego powodu, że na odgłos strzału wychowanek jego obudził się z uśpienia i zaczął się poruszać. Nie podniósł on wprawdzie powiek, ale pobladłe jego wargi zaczęły znowu szeptać.
— Ngora! ngora!..
Teraz Langa już się nie mylił, słyszał doskonale ten wyraz, wymawiany w dziwny sposób, z pewnym akcentem na literze r.
Wzruszony bolesnym akcentem głosu małego stworzonka, Langa ujął jego rozpaloną rękę, poczym napełnił kubek świeżą wodą i usiłował wlać mu kilka kropel w usta. Lecz zaciśnięte mocno zęby przeszkodziły temu. Zęby były olśniewającej białości. Langa umoczył trawę w wodzie i posmarował nią spieczone wargi chorego stworzenia, któremu sprawiło to widoczną ulgę. Jeszcze raz wyraz „ngora!“ wydobył się z jego ust.
Krajowcy tym imieniem określają wyraz „matka.“ Czyżby więc ta mała istotka wzywała swej matki?
Współczucie Langa spotęgowało się jeszcze bardziej, gdy pomyślał, że może biedne stworzenie jest blizkie wydania ostatniego tchnienia. — „Małpa, powiedział Maks Huber, nie, to nie była małpa!“ Lecz co to było za stworzenie, tego Langa w prostocie swego ducha nie umiał wytłumaczyć.
Siedział z godzinę nad swoim protegowanym, to głaszcząc pieszczotliwie jego rękę, to zwilża-