Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 140 —

nocy usłyszał jeden wyraz, wymawiany cichym, osłabionym głosem: „Ngora... ngora...“ Tak, to dziecię wzywało swojej matki!



XI.
Dzień 19-go marca.

Podróżnym naszym zdawało się, że przebyli już ze dwieście kilometrów, bądź pieszo, bądź płynąc po rzece Johansen; ale była to może zaledwie połowa drogi do Ubangi.
O świcie wsiedli na prom wraz z małym protegowanym Langa, który umieścił swego wychowanka pod dachem z liści bananowych i nie chciał go odstąpić ani na chwilę, czekając, aż się przebudzi.
Huber i Cort nie wątpili ani na chwilę, że przygarnięte stworzenie było członkiem rodziny czwororękich, zamieszkujących na lądzie afrykańskim szympansów, orangutangów, gorylów, mandrylów lub pawjanów. To też nie mieli ochoty przypatrywać mu się zblizka, było to dla nich rzeczą obojętną, do jakiego gatunku należał przybłęda. Langa go ocalił i pragnął go zatrzymać, tak, jak się przygarnia biednego pieska, z litości; zgodzili się na to chętnie, uważając to za objaw dobrego serca Langa.
— Niech tam wychowuje sobie tę małpkę — mówił Maks do Jana — chociaż jestem pewny, że