Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 100 —

napotkać kuchnię i stół przygotowany dla zbłąkanych wędrowców? — żartował Cort.
— Nie spodziewam się niczego, mój kochany Janie, ale nie możesz zaprzeczyć, że znajdujemy się wobec faktu niezrozumiałego, postarajmy się więc o wyjaśnienie.
— Zgadzam się na to Kamisie. Czy możemy iść jeszcze ze dwa kilometry?
— Owszem, lecz nie dalej, jak do zakrętu rzeki — odparł Kamis.
— Dobrze, Kamisie. Wkrótce wygodnie popłyniemy z biegiem rzeki, nie będziemy więc zmuszeni wiosłować, a tym samym będziemy mogli dowoli przyjrzeć się okolicy i szukać śladów jakiego obozowiska, na jednym albo na drugim brzegu.
Podróżni nasi i Langa szli dalej wybrzeżem, które w tym miejscu tworzyło jak gdyby naturalną groblę, wznoszącą się pomiędzy bagniskiem z jednej strony, a rzeką z drugiej. Mnóstwo ptaków zrywało się z traw, skoro się do nich zbliżali, były to po większej części dzikie kaczki i dropie. Maks zabił jakiegoś ptaka, podobnego do czapli, mieli więc już zapewnione drugie śniadanie. Idąc, rozglądali się po ziemi, szukając śladu stóp ludzkich lub porzuconych przez ludzi przedmiotów. Ale nic nie znaleźli.
Gdy Kamis i jego towarzysze doszli do końca polanki, pod osłoną drzew odezwały się krzyki małp. Te czwororękie stworzenia nie bardzo okazywały się zdziwione zjawieniem się ludzi,