Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bem wiernych przyjaciół. Lecz i to nie zdało się na nic. Przyjęto go złowróżbnem milczeniem lub najhaniebniejszemi klątwami i groźbami.
I człowiek ten, zrodzony u stopni tronu potężnego mocarstwa, syn cezarów, którego wielka dusza, przepełniona ofiarną miłością dla ludzi, przygnała aż tutaj do cichej i pustej wyspy, aby stworzył na niej drobne gniazdko szczęścia, wracał teraz smutny, oplwany i znienawidzony przez tych nawet, dla których poświęcił całą resztę swego szlachetnego życia.
Przyjaciele namawiali go, aby wezwał na pomoc wojsko z Chili, ale on odrzucił tę propozycję, spodziewając się może, że ci szaleńcy opamiętają się wreszcie, że uznają za swoje te ideały, któremi żyło jego zacne serce.



XII. Straszny dzień.

Nastały wreszcie silne mrozy zimowe, które ochłodziły wprawdzie wzburzone namiętności, lecz sprowadziły zarazem niezwykłą dotychczas nędzę.
Dzięki nadludzkim prawie wysiłkom Kaw-diera, liberyjczycy i ich osady znosiły ją jako tako; co jednak dziać się musiało w głębi wyspy, gdzie nikt nie myślał o jutrze, gdzie jedyną