neur... a ja myślałem tylko o sobie! Nakoniec zaczynało dnieć. Za chwilę dzień zupełnie zajaśnieje, albowiem w tych szerokościach niema prawie poranku i zmierzchu. Nie mogłem usnąć. Przy pierwszym brzasku jutrzenki ujrzałem jakąś bryłę bezkształtną, kołyszącą się w połowie masztu.
Cóż to za przedmiot? Nie mogąc go rozróżnić, leżałem sobie dalej na stosie żagli. Zaledwie słońce zabłysło, rozpoznałem ciało wisielca, kołyszące się z wiatrem.
Dziwne jakieś przeczucie podniosło mnie z miejsca i przybiegłem do stóp masztu. Ten wisielec był to Hobbart!
Nieszczęśliwy! i to ja, tak ja! popchnąłem go do samobójstwa! Okrzyk zgrozy wyrwał się z mojej piersi. Towarzysze podnieśli się, ujrzeli ciało i rzucili się ku niemu. Jednak nie dlatego, ażeby ratować tlejącą w nim może dotąd iskierkę życia...
Hobbart już nie żyje, ciało jego ostygło zupełnie.
W jednej chwila urżnięto postronek. Bosman, Daoulas, Jynxtrop, Falsten i inni rzucili się na trupa...
Nie! nie widziałem tego! Nie mogłem patrzeć. Nie przyjąłem udziału w tej wstrętnej uczcie! Ani miss Herbey, ani Letourneurowie
Strona:Juliusz Verne - Przygody na okręcie Chancellor.djvu/216
Wygląd
Ta strona została przepisana.