Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Powróćmy do naszego opowiadania przerwanego na końcu pierwszego rozdziału.
— Kto jesteście panowie? — zawołała odźwierna, rozgniewana, że jej tak przerwano.
— Jesteśmy braćmi zmarłego, braćmi przez przyjaźń i wspólne nieszczęście.
— No to śliczną miał familję — mruknęła czarownica do siebie.
I rzeczywiście ludzie ci dziwny przedstawiali widok. Biednie, nawet po największej części nędznie poubierani, a każdy z nich podlegał jakiemuś drganiu nerwowemu.
Jeden głową potrząsał, drugi doznawał drgania w nodze i potrząsał nią, żeby się go pozbyć. Ten znów cierpiał na drgania chroniczne w twarzy, a tamten przymrużał nieustannie oko.
Słowem, całe to zebranie miało w sobie coś niedorzecznego, nieprawdopodobnego, fantastycznego.
Odźwierna, która nigdy i z żadnego powodu nie obawiała się napaści, teraz czuła się nie bardzo pewną.
Nakoniec człowiek, którego głos tak bardzo ją przestraszył, odezwał się raz jeszcze:
„Panowie zajmijcie miejsca... jeden z naszych braci skonał, i myśmy, jak to jest obowiązkiem i celem naszego braterskiego stowarzyszenia, byli obecni przy ostatnim jego tchnieniu, przy oswobodzeniu go z nieszczęść tego świata... Zgo-