Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To kochanek! — i śmiały się widząc jego zakłopotanie, ale to zakłopotanie pochlebiało Rózi, która wewnętrznie była bardzo z tego zadowolnioną.
— Czego pan sobie życzy? — zapytała głosem jak można najłagodniejszym, spoglądając na niego z zajęciem.
Głos ten i te spojrzenia życzliwe, wreszcie i położenie samo tak poruszyło nerwy młodego Mathiasa, że nagle pochwyciło go drganie. Trzy czy cztery razy ruszył prawem ramieniem, a wysilenie to odbiło się na twarzy szkaradnem skrzywieniem.
Rózia myśląc, że sobie żartuje z niej, odwróciła się od niego a wszystkie robotnice popychając go za ramiona wyrzuciły go za drzwi.
Powrócił do domu zrozpaczony. Musiał się położyć do łóżka i o mało, że życiem nie przypłacił gwałtownego tyfusu.
Rozczarowanie jego było wielkie, ale Rózia mała praczka pomimo tego pozostała na zawsze najmilszem, najpiękniejszem z jego wspomnień. Jej to zawdzięczał wszystkie obawy i marzenia pierwszej miłości, które tak chętnie, lecz napróżno, chciałoby się odczuć raz jeszcze.
Kilka lat upłynęło w pośród cierpień bez liku. Nerwowe jego drgania robiły mu nieprzyjaciół z tych, którzy nie znali powodu częstego ruszania ramieniem, budziły zaś śmiech i żarciki u tych, którzy wiedzieli o jego niedoli. Niektórzy