Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie był to dzień przeznaczony na wycieczki dla turystów, tym sposobem nasi nowi goście byli w zupełnem posiadaniu całej wyspy i mogli swobodnie przypatrzeć się wszystkiemu.
Droga była bardzo wesoła. Dobry humor braci Sam i Sib udzielił się całemu towarzystwu. Rozmawiano tedy, biegano tu i owdzie, zwiedzano zakątki i rozpraszano się po krzyżujących się ścieżkach w załomach skał.
Nagle monolit Mac Leona zwrócił ogólną uwagę. Był to obelisk przecudny, z granitu czerwonego, wysoki na czterdzieści stóp, tak, że panował nad całym traktem prowadzącym do Men-Street i stanowił jedyną resztkę z trzystu sześćdziesięciu krzyżów jakie znajdowały się na wyspie w epoce reformacyi aż do wieku XVI.
Olivier Sinclair bardzo naturalnie postanowił zeszkicować monolit w swoim albumie, jakoż zasiadł zaraz do roboty, a w około niego zgrupowało się całe towarzystwo.
Nagle, po upływie niejakiego czasu, zdawało się wszystkim, że w pewnem oddaleniu zarysowała się postać jakiegoś człowieka, który z trudnością wdzierał się na szczyty skał.
— Doskonale, odezwał się Olivier, cóż tu sprowadziło tego intruza? Gdyby przynajmniej włożył na siebie suknią mnicha, nie odrzynałby się rażąco od krajobrazu, a nawet umieściłbym go jako pendant w moim szkicu.
— To zwykły podróżny, który przychodzi