Strona:Juliusz Verne - Pięciotygodniowa podróż balonem nad Afryką.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

coraz jest górzystszy, i łańcuchy gór muszą być niedaleko.
— W istocie — rzekł Kennedy — zdaje mi się, że widzę jakieś wyniosłości z tej strony.
— Na zachodzie.... to pierwsze łańcuchy Urizare; niewątpliwie góra Dutomi, poza którą pewnie znajdziemy jakie schronienie nocne; podsycę płomień piecyka, bo musimy wznieść się do sześciuset stóp.
— Dalibóg, proszę pana, wyśmienity jest pański pomysł — rzekł Joe — robota nie trudna ani nużąca; zakręcić kruczek i po wszystkiem.
— Teraz nam wygodniej — rzekł myśliwy gdy balon uniósł się w górę; — odbijanie się płomieni słonecznych od czerwonego piasku, prawdziwie było nieznośne.
— Jak wspaniałe drzewa! — zawołał Joe — choć to rzecz bardzo naturalna, ale niezmiernie piękna! Z dwunastu takich można las utworzyć.
— To są baobaby — odpowiedział doktór Fergusson; — patrzajcie, pień tego ma pewnie ze sto stóp obwodu. Może przy tem drzewie zginął Francuz Maizan w r. 1845, bo jesteśmy nad wioską Deże Mora, dokąd sam jeden się dostał. Naczelnik okolicy kazał go przywiązać do pnia baobabu, i ten Murzyn okrutny zwolna przecinał mu żyły, śpiewając pieśń wojenną; następnie poderznął mu gardło, za-