Strona:Juliusz Verne - Pięciotygodniowa podróż balonem nad Afryką.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rzeczy trzech podróżnych przeniesione zostały do domu konsula. Zabierano się złożyć balon na brzegach Zanzibaru; miejsce było dogodne przy ogromnym budynku, który mógł zasłonić od wschodniego wiatru. Olbrzymia ta wieża podobna do beczki osadzonej na dnie, przy której sławna beczka Heidelberska wydałaby się zwyczajnym antałkiem, była rodzajem warowni, której strzegli uzbrojeni w dzidy Betuczowie, żołnierze załogi leniwi i krzykliwi.
Ale gdy miano przenosić balon, ostrzeżono konsula, że ludność wyspy oprze się temu przemocą. Nic bardziej ślepego nad fanatyczne namiętności. Wiadomość o przyjeździe chrześcjanina, który miał ulecieć w obłoki, przyjęto z gniewem; Murzyni bardziej rozdraźnieni niż Arabowie, widzieli w tym projekcie zamach przeciw ich religji, gdyż wyobrażali sobie, ze chciał urągać słońcu i księżycowi, które jak wiadomo, są przedmiotem czci ludów afrykańskich. Postanowili więc niedopuścić świętokradzkiej wyprawy.
Konsul zawiadomiony o tych usposobieniach, naradzał się z doktorem Fergussonem i kapitanem Pennetem. Dzielny dowódca okrętu nie chciał cofać się przed pogrózkami, ale wyperswadował mu przyjaciel.
— Oczywiście zwyciężylibyśmy krajowców, — rzekł, nawet żołnierze załogi imana, dopomogliby nam w potrzebie, ale kochany kapitanie, o przypadki nie trudno; lada uderzenie może zaszkodzić balonowi i udaremnić podróż. Trzeba więc postępować najoględniej.