Strona:Juliusz Verne - Na około Księżyca.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Przypuśćmy — rzekł Barbicane — ale czem będziesz oddychać?
— Przeklęte powietrze, którego brak nie w porę.
— Ale choćby go i nie brakło, Ardanie, to i tak pozostałbyś daleko za pociskiem, gdyż gęstość twojego ciała jest mniejszą od gęstości pocisku.
— A więc to koło zaczarowane, z którego nigdy wyjść nie można i musimy pozostać uwięzieni w naszym wagonie?
— Tak, musimy.
— Ah! — krzyknął Ardan przeraźliwym głosem.
— Co ci jest? — zapytał Nircholl.
— Wiem, zgaduję, co to jest ten mniemany bolid! To nie żaden asteroid, ani też kawałek planety.
— W takim razie, cóż to jest? — pytał Barbicane.
— To nasz biedny pies! to mąż Diany!

I w rzeczy samej ten przedmiot bezkształtny, trudny do rozpoznania, był to trup Satelity, spłaszczony jak kobza, gdy z niej wypuszczą powietrze, i który posuwał się, posuwał się wciąż!