Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/322

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żynier, że gdyście wracali z wyspy Tabor, ujrzeliście ogień na wyspie Lincolna?
— Nie inaczej, odparł marynarz.
— Czy jesteś tego pewny, żeś widział ów ogień?
— Tak, jak pana widzę.
— I ty także, Harbercie?
— Ach! panie Cyrusie, zawołał Harbert, ogień ten jaśniał jak gwiazda pierwszorzędna!
— A może to w istocie była gwiazda? zapytał inżynier.
— Nie, odparł Pencroff, całe niebo bowiem pokryte było gęstemi chmurami, a w każdym razie, gwiazda nie wisiałaby tak nisko na widnokręgu. Przecież pan Spilett widział to samo, co my, może więc potwierdzić nasze słowa!
— Ja dodam, rzekł korespondent, że ogień ten jaśniał bardzo żywo i ciskał niby strugę światła elektrycznego.
— Tak! tak! zupełnie tak samo... odparł Harbert, i świecił z pewnością z wyżyny Pałacu Granitowego.
— Otóż, przyjaciele moi, odparł Cyrus, owej nocy z 19. na 20 października, ani ja, ani Nab, nie zapalaliśmy żadnego ognia na wyspie.
— Jakto? nie zapalaliście... zawołał Pencroff w najwyższem osłupieniu, które nie dało mu nawet dokończyć frazesu.
— Nie wychodziliśmy wcale z Pałacu Granitowego, odparł Cyrus Smith, a jeśli rzeczywiście ogień pojawił się na wyspie, to zapaliła go nie nasza, lecz inna jakaś ręka!