Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z kawałkiem żelaza na końcu, który mu służył za sondę. Sznur ten liczył około pięćdziesięciu sążni długości i rozwinął się aż do końca, nie napotkawszy dna.
— Brawo, rzekł Pencroff, niech tu przyjdą nasze pancerniki, a pewnie nie osiądą na mieliźnie!
— W samej rzeczy, to istna przepaść, rzekł Cyrus Smith; ze względu jednak na pochodzenie wulkaniczne wyspy, nie dziw wcale, że dno morskie posiada takie zagłębienia.
— Zdawałoby się także, zauważył Harbert, że te ściany ktoś kilofem pościnał, i jestem pewny, że u stóp ich, nawet pięć i sześć razy tak długą sondą Pencroff nie dotarłby do dna.
— Wszystko to dobrze, ozwał się na to korespondent, muszę jednak zrobić Pencroffowi uwagę, że brakuje jednej nader ważnej rzeczy jego przystani!
— Jakiejże to panie Spilecie?
— Jakiegoś wcięcia lub rowu, którym by się dostać można w głąb wyspy. Nie widzę nigdzie punktu takiego, na którymby można oprzeć nogę!
W istocie wśród stromych stoków lawy, na całym obwodzie przystani, nie było jednego miejsca sposobnego do wylądowania. Była to jakby jedna nieprzebyta ściana, przypominająca fiordy norwegskie, lecz jeszcze bardziej naga i jałowa. Bonawentura opłynął dokoła tę ścianę, tak blisko, że ją prawie dotykał, lecz nigdzie nie odkryto