Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ny zwykle podczas nawałnic, czekał spokojnie, zwracając się przodem statku ku lądowi.
Na szczęście, pomimo że wicher był bardzo gwałtowny, morze zakryte brzegami, nie było zbyt wzburzone. Nie obawiano się więc uderzenia wielkich bałwanów, od których małym statkom grozi wielkie niebezpieczeństwo. Nie zdołałyby one były zapewne przewalić na bok Bonawenturę, który dobry posiadał balast, niemniej jednak wielkie masy wody, zalewając pokład, mogłyby były zagrażać okrętowi, gdyby ściany nie stawiały należytego oporu. Pencroff, jako zręczny marynarz, gotów był na wszelkie przypadki. Prawda, że pokładał niezmierną ufność w swój statek, mimoto jednak z pewnym niepokojem oczekiwał dnia.
Przez całą noc Gedeonowi Spilettowi i Cyrusowi Smithowi nie nastręczała się sposobność do rozmowy, a jednak słowa, które inżynier szepnął był do ucha korespondentowi, zasługiwały, aby zastanowić, się raz jeszcze nad tą tajemniczą mocą, która zdawała się władać na wyspie Lincolna. Gedeon Spilett przemyśliwał nieustannie nad tym nowym, niewytłumaczonym wypadkiem, nad tym ogniem, który pojawił się był na brzegach wyspy. Wszak on go widział wyraźnie! Towarzysz jego, Harbert i Pencroff, widzieli go także! Ogień ten dopomógł im rozeznać położenie wyspy onej ciemnej nocy, nie mogli wątpić o tem, że go zapalił inżynier, a tymczasem Cyrus Smith oświadczył teraz wyraźnie, że nic podobnego nie uczynił!