Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się zdaje, zajęty zbiorem nasion, gdy nagle usłyszałem jakgdyby łoskot lawiny spadającej z wysokiego drzewa. Zaledwie miałem czas odwrócić się... Ten nieszczęsny, który zapewne siedział ukryty na drzewie, rzucił się na mnie. Wszystko to razem nie trwało tak długo, jak tu opowiadam, i gdyby nie pan Spilett i Pencroff...
— Moje dziecię! rzekł Cyrus Smith, byłeś istotnie w niebezpieczeństwie, lecz gdyby nie to, możebyście byli nie znaleźli tej biednej istoty i nie mielibyśmy jednego towarzysza więcej.
— Więc masz nadzieję, Cyrusie, że ci się uda wskrzesić w nim na nowo człowieka? zapytał korespondent.
— Mam nadzieję, odparł inżynier.
Po śniadaniu Cyrus Smith z towarzyszami swymi powrócili nazad na brzeg morza. Tu przystąpiono do wyładowania z okrętu przywiezionych przedmiotów. Inżynier przepatrzył dokładnie wszystką broń i narzędzia, nie znalazł jednak najmniejszej wskazówki co do osoby nieznajomego.
Nierogaciznę schwytaną na wysepce, uznano za wielce cenny dla wyspy Lincolna nabytek. Zaprowadzono ją do obory, gdzie z łatwością mogła się oswoić.
Obie baryłki zawierające: jedna proch, a druga śrót, podobnie jak i pudełko z kapslami, doznały najlepszego przyjęcia. Postanowiono nawet założyć małą prochownię, albo po za Pałacem Granitowym, albo też w górnej pieczarze, gdzie nie groziło najmniejsze niebezpieczeństwo