Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Do koła rozlewała się pusta zupełnie płaszczyzna morza aż po krańce widnokręgu. Nigdzie lądu, nigdzie żagla!
Wysepka ta, porośnięta całkowicie lasem, nie przedstawiała tak urozmaiconego widoku jak wyspa Lincolna, której jedna część była jałowa i dzika, podczas gdy druga żyzna i bogata. Tu widzieli przed sobą tylko jednostajną masę zieleni, z pomiędzy której wznosiły się dwa lub trzy nie wielkie pagórki. Owal wysepki przerzynał ukośnie strumień płynący szeroką łąkę i wąskiem ujściem wpadający do morza na wybrzeżu północnem.
— Szczupły kraik, zauważył Harbert.
— W samej rzeczy, rzekł Pencroff, nam tu było za ciasno!
— A co więcej, odparł korespondent, zdaje się być nie zamieszkałym.
— W istocie, odezwał się Harbert, ani śladu człowieka.
— Zejdźmy na dół, odparł Pencroff, i szukajmy.
Marynarz z obydwoma towarzyszami swoimi powrócili na brzeg morza, gdzie zostawili Bonawenturę. Postanowili zejść wpierw piechotą całą wysepkę dokoła, a potem dopiero zapuścić się w głąb jej, tak by żaden kącik nie uszedł ich baczności.
Pochód wzdłuż brzegu morskiego nie przedstawiał żadnych trudności, tu i ówdzie tylko olbrzymie skały przecinały im drogę, lecz łatwo było je obejść. Podróżnicy nasi skierowali swe