Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

toczono i przez cały ten czas słoty słychać było tylko zgrzyt narzędzi i warczenie koła tokarskiego, odpowiadającego hukom grzmotów.
Nie zapomniano przytem i o panu Jowie; zajmował on osobny pokój koło głównego magazynu, rodzaj małej izdebki z legowiskiem opatrzonem zawsze w świeżą podściółkę, z którego był bardzo zadowolonym.
— Na tego poczciwego Jowa nie słychać nigdy skarg żadnych, powtarzał nieraz Pencroff, nigdy mu się nie wymknie żadna odpowiedź niewłaściwa! Co to za sługa z niego, Nabie, co za sługa!
— Mój uczeń, odpowiedział Nab, wkrótce dojdzie mnie samego!
— Przewyższy cię! odpierał na to ze śmiechem marynarz, bo koniec końców, ty, mój Nabie gadasz, a on nie gada nic!
Jow, rozumie się, obeznanym był już teraz wybornie z całą usługą. Trzepał suknie, kręcił rożen, zamiatał pokoje, usługiwał do stołu, składał drzewo i — co najbardziej zachwycało Pencrofta — co dzień, zanim sam położył się spać, przychodził do zacnego marynarza i otulał go do snu.
Stan zdrowia członków osady, tak dwunożnych jak dwurękich, czwororękich i czworonożnych, nie pozostawiał nic do życzenia. Żyjąc wciąż na świeżem powietrzu, w kraju tak zdrowym, pod niebem umiarkowanem, przy ciągłej pracy umysłowej i fizycznej, nie potrzebowali się lękać żadnej choroby.