Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Szukajmy więc dalej — odparł Cyrus Smith.
O godzinie pierwszej z południa stanęli osadnicy nasi u środka zatoki Waszyngtona, przebywszy w tej chwili mil dwadzieścia.
Zatrzymali się ażeby spożyć śniadanie.
Odtąd zaczynały się nie regularne kontury wybrzeża; było ono dziwacznie poszarpane i pokryte długą linją owych raf następujących po ławicach piasczystych, których wierzchołki poczynało odpływające w tej chwili morze odsłaniać. Wiotkie fale morskie łamały się o czoła tych skał i rozpryskiwały się w długie wstęgi śnieżystej piany. Płaszczyzna piasczysta, począwszy od tego miejsca aż do samego przylądku Ostrego Szponu, tworzyła szlak wąski, ściśnięty pomiędzy szeregiem skał a krawędzią lasu.
Droga stawała się odtąd uciążliwszą, nieprzeliczone bowiem rumowiska skał zawalały wybrzeże. Ściana granitowa rosła coraz bardziej, tak że z drzew, które w tyle na jej szczytach się wznosiły, widać było zaledwie wierzchołki zieleniejące, nieporuszane najmniejszym powiewem wiatru.
Po półgodzinnym spoczynku osadnicy nasi puścili się w dalszą drogę, nie pomijając wzrokiem żadnego punktu, ani wśród skał ani na płaszczyźnie piasczystej. Pencroff z Nabem zapędzali się nawet pomiędzy skały, ilekroć przedmiot jaki zwrócił ich uwagę. Nie znajdowali jednak nic zgoła i tylko dziwaczne kształty skał łudziły ich wzrok daremnie. Za każdym razem mieli