Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wycinać, ljany przez które trzeba się było przedzierać, wstrzymywały ich co chwila, a te zbaczania nieustanne przydawały im znacznie drogi.
Zresztą nie było nic takiego, coby świadczyło o świeżem rozbiciu statku na tych wybrzeżach. Prawda, że jak to zauważył Gedeon Spilett, morze mogło wszystko unieść ze sobą, i że brak wszelkich śladów nie uprawniał jeszcze do wnioskowania, że w tej stronie wyspy Lincolna żaden statek nie został wyrzuconym na brzeg.
Rozumowanie korespondenta było słuszne, zresztą owo zdarzenie z ziarnkiem śrótu świadczyło niezbicie, że najwyżej trzy miesiące temu padł strzał na wyspie.
Była już godzina piąta, gdy koniec półwyspu Gadzinowego oddalony był jeszcze dwie mile od miejsca, w którem się znajdowali wówczas osadnicy nasi. Widocznem było, że dotarłszy do przylądka Jaszczurowego, Cyrus Smith z towarzyszami swoimi nie mieli już czasu wrócić przed zachodem słońca do koczowiska, rozbitego u źródeł Dziękczynnej. Wynikła ztąd konieczność przenocowania na samym przylądku. Żywności jednak nie brakowało wcale, i to na szczęście, gdyż na krawędzi lasu nie pokazywała się żadna zwierzyna czworonożna. Za to ptactwa było co niemiara, jako to: jakamary, kurukusy, tragopany, głuszce, gądziele, papugi, kakadu, bażanty, gołębie i tysiące innych. Nie było drzewa, na którem by nie było gniazda, nie było gniazda, z któregoby się nie rozlegało trzepotanie skrzydeł!