Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z wspaniałych drzew, z których jedne strzelały prosto w niebo, inne pochylały się nad wodą, a bałwany morskie podmywały ich korzenie. Owóż w tej właśnie stronie tj. na całym półwyspie Gadzinowym wypadało przedsięwziąć dalsze poszukiwania, ta część bowiem wybrzeża mogła dostarczyć schronienia, podczas gdy część przeciwna, jałowa i dzika, nie mogła przyjąć gościnnie rozbitków, z jakichkolwiek pochodziliby stron.
Niebo było pogodne i jasne, a z wysokości urwiska, na którego szczycie Nab z Pencroffem zastawili śniadanie, mogło oko bujać swobodnie w dal. Widnokrąg był zupełnie czysty i nie widać było na morzu żadnego żagla. Na całem wybrzeżu, jak daleko wzrok sięgał, nie było ani okrętu żadnego, ani żadnych szczątków. Inżynier jednak dopóty nie miał w tej mierze żadnej pewności, dopóki by nie zbadał całego wybrzeża aż do ostatecznego krańca półwyspu Gadzinowego.
Śniadanie spożyto w prędkości i o godzinie wpół do dwunastej Cyrus Smith dał znak do drogi. Zamiast iść czy to grzbietem jakiego wzgórza, czy też piaszczystą płaszczyzną, osadnicy nasi postanowili zdążać wśród szpalerów drzew, wzdłuż brzegu morza.
Ujście rzeki Wodospadowej, oddziela od przylądku Jaszczurowego przestrzeń około dwunastomilowa. Po gładkiej drodze, nie spiesząc się bardzo, mogli osadnicy nasi przebyć tę przestrzeń w czterech godzinach; tak zaś potrzebowali na to dwa razy tyle czasu, drzewa bowiem, które trzeba było okrążać, krzaki które trzeba było