Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.2.djvu/057

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miąc się o niezliczone skały, z głośnym pędził łoskotem. Potok ten był głęboki i przejrzysty, lecz do żeglugi zupełnie niesposobny.
— Jesteśmy więc odcięci! zawołał Nab.
— Bynajmniej! odparł Harbert, wszak to niewielki potoczek, potrafimy go wpław przebyć!
— Nie potrzeba, odrzekł Cyrus Smith. Potok ten płynie widocznie do morza. Idźmy więc tylko brzegiem jego, a dziwiłbym się bardzo, gdyby nas nie zawiódł bardzo sumiennie do wybrzeża. Dalej w drogę!
— Chwilkę jeszcze, ozwał się korespondent. A jak nazwiemy ten potok, przyjacielu? Nie pozostawiajmy w naszej jeografji żadnych luk.
— Słusznie! rzekł Pencroff.
— Nazwij ty go, moje dziecię, rzekł inżynier zwracając się do Harberta.
— Możeby lepiej było wstrzymać się dopóki go nie poznamy aż do samego ujścia? zauważył Harbert.
— Niech i tak będzie, odparł Cyrus Smith. Idźmy więc za nim bez przerwy.
— Jeszcze chwileczkę! ozwał się Pencroff.
— Cóż takiego? zapytał korespondent.
— Chociaż polowanie jest wzbronione, rybołówstwo, jak sądzę, jest dozwolone, — rzekł marynarz.
— Nie mamy czasu do stracenia, odparł inżynier.
— O! tylko pięć minut! rzekł Pencroff. Upraszam tylko o pięć minut zwłoki w interesie naszego śniadania.