Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 279 —

górą lodową, czy w następstwie burz, które z nadejściem pory zimowej szaleć będą na morzu?... Ale jak powiedział porucznik: na co się zdało dysputować w tej kwestyi...
Po obiedzie, gdy cała załoga bez wyjątku weszła na najwyższy punkt lodowca, Dick Peters, który tam stał dotychczas, usunął się spiesznie drugą stroną, unikając spotkania.
Ziemia rozkładająca się przed naszemi oczami, przedstawiała obszar gubiący się w stronie wschodniej, aż pod linią horyzontu. Powierzchnię jej przerzynały znaczne wyniosłości, wybrzeże zaś w głębokie poszarpane zatoki, kończyło się w stronie zachodniej długim, ostrym przylądkiem.
Podzieleni na gromadki ludzie nasi, rozprawiali z wielkiem ożywieniem, gdy kapitan, porucznik, bosman i ja, stojąc nieco dalej czyniliśmy sobie wzajemnie uwagi.
— Nie zdaje mi się, aby ta ziemia mogła być zamieszkałą — mówił kapitan. — Pustka tu zupelna, brak nawet wszelkiej roślinności. Jakże daleko tu do tego, czem była Tsalal wówczas gdy Orion zbliżył się do niej.
— Pusty i smutny rzeczywiście jest jej widok z tego punktu, a jednak czy nie masz kapitanie zamiaru podpłynąć do niej?...
— Łodzią?...
— Tak, jeżeli prąd unosić będzie dalej nasz lodowiec.
— Każda godzina czasu nieocenionej jest wagi, lodowiec nie będzie na nas czekał.
— Byłoby największą niedorzecznością rozdzielać się — wtrącił porucznik.
— Przyznaję to, a jednak myśl że oddalamy się od tego lądu, nie zbadawszy go, sprawia mi najwyższą przykrość. Któż bowiem zapewnić może, iż brat pański, że jego towarzysze nie zawinęli tu na swej łodzi...