Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 276 —

siałem dotknąć go ręką. Światło też latarni ledwie jaśniejszym nieco odróżniało się punktem, i jakkolwiek słońce nie schodziło jeszcze z horyzontu, byliśmy pogrążeni w ciemności równającej się nocy. Nawet głos ginął tłumiony gęstością powietrza. Doszło wreszcie do tego, że każde poruszenie wymagało pewnego wysiłku, jakby otaczająca nas atmosfera przechodziła zwolna w stan stały.
Czy szczególne to zjawisko nie miało jakiego wpływu na igłę magnesową, trudno nam było sprawdzić, gdyż od chwili przepłynięcia bieguna magnetycznego, igła bussoli w bezustannym była ruchu...
Chcąc się upewnić iż nikogo z nas nie brakło w obozie, kazał kapitan bosmanowi wywołać każdego po imieniu. Wszyscy odpowiedzieli prócz metysa. Hurliguerly powtórzył głośniej jego imię, i czekał chwilę. Peters jednak nie ukazał się, ani odezwał; czyby pilnował jeszcze łodzi? Ale zważywszy warunki obecne, byłoby to już zupełnie zbytecznem.
— Czy nikt nie widział Petersa w ciągu dnia? — zapytał Len Guy.
— Nikt — odpowiedział bosman.
— Nie był na obiedzie?
— Nie był, jakkolwiek zapasy które zabrał, musiały się już wyczerpać.
— Może go jakie nieszczęście spotkało?
— Próżna obawa, kapitanie! Peters jest tutaj w swoim żywiole, więcej może niż niedźwiedź polarny. Raz już umiał sobie radzić, poradzi sobie i teraz!
Udaliśmy się do namiotów. Brak tlenu w powietrzu najprzykrzej dawał się nam uczuć. Nikt nie mógł doleżeć na posłaniu, dusząc się nieledwie; przepędziliśmy wszyscy całą noc bezsennie i wczesnym już rankiem każdy spieszył na taras by odetchnąć nieco swobodniej.